To trwa od jakichś dwóch tygodni. W ostatnich dniach zaczęło mnie przerastać, a dzisiaj nerwy puściły. Wypłakałam się w rękaw przyjaciółki, a najgorsze że wcale mi nie ulżyło. Chciałabym jeszcze popłakać. Może łez było za mało?
Poprosiła, żebym po skończonej lekcji została. Przez 45 minut ściskało mnie w żołądku, starałam się nie patrzeć na twarze koleżanek pełne niepokoju, a wręcz przerażenia. Po dzwonku zostałyśmy w klasie same: ja siedząca przy ławce ze złożonymi dłońmi i ona przy swoim biurku. Niby taka jak zawsze, ale jednak inna. Nie chcę wymieniać jej nazwiska czy imienia.
Zaczęła mówić. Padały kolejne zarzuty i groźby. Przez 10 minut wykrztusiłam tylko, że żałuję. Więcej nie dała mi powiedzieć. Wiedziałam sama, że moje słowa nie są nic warte, zwłaszcza że nawet nie chciała ze mną rozmawiać. Zastanawiałam się, dlaczego cały ten jad i żółć zostały wylane tylko na mnie. Nie chciałam jednak być 'kablem', nie chciałam wypowiedzieć nazwiska żadnej z tych, które brały ze mną udział w tej dziecinadzie, bo są dla mnie zbyt ważne.
Za drzwiami czekała na mnie O. Gardło zawinęło mi się w supeł, czułam wilgoć w oczach. Machnęłam ręką w kierunku schodów. W szatni rozpłakałam się na dobre. To był moment największego zdesperowania.
W domu długo rozmawiałam z Alkiem na ryjbuku. Jest w rozsypce. W końcu jest jedną z osób, które poniosą konsekwencje. Powiedziała, że chce uciec z domu. Albo coś sobie zrobić. Nie, to bez sensu, musimy dać sobie radę, musimy powiedzieć o tym komuś zaufanemu. Wychowawczyni. Mart. Tata.
Część historii poznał, jutro pozna drugą. Liczę, że pomoże mi się z tego wygrzebać. Wiedziałam, że ta sprawa nie ucichnie tak szybko. I że jeszcze długo się nie skończy. Pocieszające są telefony i smsy od znajomych.
Źródło to poprzedni wpis, ja nie chcę mówić niczego wprost.